wtorek, 18 lutego 2014

Wyjazd relaksacyjny do Clifden

Po kilku, dość ciężkich ostatnich miesiącach stwierdziłyśmy, że czas wrócić do zwiedzania Irlandii. Dodatkową motywacją było wypróbowanie nowego samochodu Sylwii, który kupiła sobie zaledwie parę tygodni wcześniej. Chociaż cała wyspa od jakiegoś czasu dotknięta jest powodziami i atakowana przez silne wiatry, które zwalają drzewa i odcinają wioski od prądu, postanowiłyśmy jednak wyruszyć. Zarezerwowałyśmy nocleg w miejscowości Clifden, blisko wejścia do Narodowego Parku Connemara.





To właśnie wspomniana wcześniej limuzyna.


Wiatr był tak silny, że unosił wodę z jeziora oblewając drogi i zabudowania.


Pierwszym przystankiem do zwiedzania było malowniczo położone Opactwo Kylemore. Z powodu wiatru zamknęli przynależne ogrody, ale to co było dostępne i tak zrobiło na nas wrażenie.


Ręka olbrzyma Fionn'a, który jest bohaterem wielu irlandzkich legend.




I własnie w tym momencie kończy się piękna opowieść o weekendowym wypoczynku.

Przemoknięte i przewiane dobiegłyśmy do auta z myślą, żeby jak najprędzej dostać się do oddalonego o 20 km noclegu, a tu niespodzianka... samochód nie chce odpalić :( 
Z informacji turystycznej zadzwoniono dla nas po najbliższego mechanika, który przyjechał już po 10 minutach i oznajmił, że to wygląda na coś poważnego - pewnie w silniku. Zawiózł nas do najbliższej miejscowości, wziął kluczyki i obiecał, że jutro rzuci na to okiem i zadzwoni. Wiecie jak to jest z bagażami jeśli jedziesz gdzieś autem... - wziąć tę trzecią parę butów? Może pogoda się zmieni? - Jasne, bierz, jedziemy samochodem! No więc obładowane walizką siatkami i torebkami zaczęłyśmy łapać stopa do naszego hotelu (alternatywna opcja autobus za dwie godziny). Zaczęłyśmy i nie zdążyłyśmy skończyć, bo od razu ktoś się zatrzymał. Paul jak to Irlandczyk bardzo gadatliwy, dowiedziawszy się o naszej historii załamał ręce i poradził, żeby jak najszybciej odebrali kluczyki od tego mechanika, bo to ździerca i poprosiły o pomoc innego mechanika - Polaka. Zawiózł nas pod sam nocleg, a kiedy się dowiedział gdzie śpimy wrzasnął: "You have fuckin' bad luck! We call her in the village singing Mary."


Mary mieszkała sama w obrośniętym bluszczem olbrzymim domu, który można by nazwać dworkiem, gdyby nie był tak prosty w swojej konstrukcji. Na wstępie opowiedziała mrożącą krew w żyłach historię swojego wyrwanego w zeszłym tygodniu zęba i o tym jak przerwa, którą pozostawił wpłynie na jej śpiew. Od Paula dowiedziałyśmy się, że klientów raczy swoim głosem podczas śniadań, miałyśmy więc chwilowo inne poważniejsze problemy. 
Polski mechanik musiał mieć kluczyki na następny dzień rano, więc zamówiłyśmy taksówkę i o dość późnej godzinie pojechałyśmy po kluczyki. Podróż była niesamowita. Pełnia księżyca, podświetlone góry i jeziora. Do tego bardzo przyjazny i oczywiście gadatliwy taksówkarz opowiedział nam o polskich członkach ich społeczności i obwiózł po miasteczku pokazując najlepsze puby i restauracje.Tyle, że kluczyków nie udało się odebrać, bo mechanik który je miał, mimo wcześniejszych ustaleń stwierdził, że nie jest w stanie dostarczyć ich na miejsce. Na osłodę ciężkiego dnia wypiłyśmy sobie piwko w centrum.
Następnego dnia skoro i tak już musiałyśmy czekać na wiadomości odnośnie auta, poszłyśmy na 12 km spacer tak zwana Sky Road Loop


To własnie Clifden



Niestety trasa w całości przebiegała asfaltem, ale widoczki nam to wynagrodziły. Miejscowe zwierzęta zachowywały się jakby widziały turystę pierwszy raz od roku.




Niestety zdjęcie na dole nie jest najlepszej jakości, ale jeśli przyjrzeć się dokładniej horyzontowi, to można zobaczyć otwarty Atlantyk i szalejące na nim fale.


Poławiacze łososi












Przez cały czas byłyśmy w kontakcie z naszym mechanikiem z Dublina. Poradził nam, że jeśli będą chcieli wymieniać cały silnik, powinnyśmy zamówić lawetę i sprowadzić auto do niego. Tym czasem tamtejsi fachowcy (zarówno polski jak i irlandzki) stwierdzili, że z powodu natłoku pracy mogliby cokolwiek zacząć naprawiać nie wcześniej niż za tydzień. I znów ciężar informacji zaprowadził nas do pubo-restauracji i zmusił do wypicia w hotelu ciemnego Piwa Książęcego.
I tak trzeciego dnia o 9 rano przyjechał po nas laweciarz Wojtek ze swoim tatą, który właśnie go odwiedził i postanowił z synem zwiedzić Irlandię. Jako, że w kabinie są tylko trzy miejsca, tata Wojtka zwiedzał siedząc w wygodnym, wielkim fotelu wyściełanym kocem na ciemnej pace transita.


Mary ostatecznie nam nie zaśpiewała. Może przez ten ząb. Obiecała natomiast, że jeśli przyjedziemy latem, to nie tylko zaprezentuje nam swoje umiejętności wokalne, ale równie wspaniałą grę na skrzypcach... Tak czy owak do Parku Connemara musimy jeszcze wrócić. W końcu lokalną społeczność znamy lepiej niz naszych sąsiadów w Dublinie.