Obudziliśmy się w Bledzie. Słowenia jest jednym z krajów alpejskich, więc mimo sporej odległości, którą trzeba było pokonać, żeby się tam dostać nie mogliśmy jej pominąć. Dlaczego akurat Bled? Bo z zamkiem i wyspą położoną na środku górskiego jeziora jest po prostu przepiękny!
Gondolą popłynęliśmy na wyspę. Nie jest ona specjalnie duża toteż po zjedzeniu pysznych lodów wróciliśmy na ląd.
Wsiedliśmy do auta i udaliśmy się w stronę granicy austriackiej. Kolejna atrakcja to Glossglockner -najwyższa góra Austrii. Wokół niej poprowadzono 48 kilometrową trasę samochodową, która pełna jest ostrych podjazdów, serpentyn i pięknych widoków. Tym razem pogoda niestety nie dopisała. Chmury spowijające szczyty były malownicze, ale według opisów za nimi kryły się jeszcze piękniejsze szczyty.
Głównym przystankiem turystycznym jest Franz Josefs Hohe. Stąd można zobaczyć Lodowiec Pasterze i wybrać się na spacer ścieżką widokową Gamsgrubenweg, która przez pierwsze kilka kilometrów prowadzi wydrążonymi w skale sztolniami.
W Zell am See byłyśmy na nartach dwa lata temu. Mamy fantastyczne wspomnienia. Jednak brak śniegowej pierzyny, odsłonięta kostka brukowa i zielone stoki sprawiły, że czułyśmy się jakbyśmy były tam po raz pierwszy. Zjedliśmy pyszny obiad i pojechaliśmy dalej.
Nie było łatwo. Najedzone i napite szybko zasnęłyśmy w aucie a biedy tata, wpierany przez mamę musiał walczyć ze zmęczeniem prowadząc auto przez ciemne i deszczowe drogi. Późnym wieczorem dojechaliśmy do Innsbrucku. Pokój, który tam dostaliśmy był niewątpliwie jednym z ciekawszych noclegów, w jakim kiedykolwiek spałam.