wtorek, 28 kwietnia 2015

Nikko


Ciężko nam było rozstać się z Iriomote, tym bardziej, że w dzień wyjazdu słońce wyjrzało z zza chmur. Pierwszy bus do portu miał przejeżdżać obok naszego pensjonatu między 6 23 a 6 26. Nauczyłyśmy się już, że w punktualność japońskich środków komunikacji wątpić nie wolno. Nasz gospodarz obudził się razem z nami, żebyśmy przypadkiem nie zaspały. Dzień wcześniej podliczył nasz rachunek, celowo nie uwzględniając jednego śniadania i opłat za pranie (użyczył nam swojej pralki, która stała na dworze i czerpała wodę z węża ogrodowego). Patrząc jak przez trzy dni nie możemy się połapać w skomplikowanym systemie zakładania i ściągania kapci - chodzimy boso po ogrodzie i  nie zakładamy specjalnych laczków do toalety, musiał nas uważać za niewychowanych barbarzyńców. Jednak kiedy za każdym razem cierpliwie nas poprawiał wyraz jego twarzy przypominał dziadka patrzącego z pobłażliwością na wybryki swoich wnuków. Tego ranka wyszedł z nami przed budynek i jak zwykle nieskory do konwersacji, nie spoczął dopóki się nie upewnił, że zajęłyśmy miejsca w starym rozklekotanym busiku. Uścisk dłoni i głęboki ukłon na do widzenia... fajnie było. 
Co do rozklekotanych busików: kiedy ogląda się filmy, których akcja dzieje się na ciepłych wyspach np z Jamajki, wszyscy mieszkańcy mają zdezelowane wany, pick-upy i poprzerabiane busy. Tak samo było tutaj - choć może to śmieszne, ale dodawało to klimatu całemu miejscu.


Dwa dni wcześniej totalnie przemokłyśmy. Nasze buty trekingowe nadal były mokre, a plan minimum nie zakładał dodatkowej pary obuwia. Podróż z Iriomote do Nikko (bus, prom, samolot, cztery pociągi) odbyłyśmy więc w klapkach. Jedyny problem polegał na tym, że w tropikach było ok 24 stopni, a w Nikko 2. Mimo, że cały dzień zajęło nam dotarcie do celu, nie byłyśmy zmęczone i wytrwale wlepiałyśmy spojrzenia w szyby licząc, że uda nam się zobaczyć Fuji... nic z tego.


Ostatni pociąg nie należał do tych szybkich. Zatrzymywał się na każdej stacji i wiózł wymęczonych po pracy/szkole i większości śpiących Japończyków. Na ścianach poprzyklejane były plakaty reklamujące okolice. Tubylcy uważają Nikko za najpiękniejsze miejsce w całym kraju. Dlaczego więc, na przedostatniej stacji wysiedli wszyscy, prócz jednej kobiety i nas? Na małym i pustym dworcu zimny wiatr owiał nasze nieosłonięte stopy. Było ciemno i dopiero teraz zarejestrowałyśmy, że wjechałyśmy w całkiem wysokie góry. Wyszłyśmy przed stację. Autobusów brak. Wspomniana wcześniej kobieta zabrała nam jedyną taksówkę. Zimno. O my biedne, małe żuczki. 
Patrzyłyśmy chwilę na tablicę z mapą, zastanawiając się gdzie może być nasz nocleg. Przywykłyśmy do tego, że kiedy docieramy do jakiegoś miejsca ktoś do nas podchodzi i wskazuje drogę. Niby 21, a miasto jakby wymarło. Nie musiałyśmy jednak czekać długo. Następna taksówka pojawiła się po 5 minutach i za ok 5 euro zawiozła nas gdzie chciałyśmy. Tym razem trafiłyśmy do górskiego schroniska. Zostałyśmy mile przywitane, dostałyśmy klucz do klimatycznego pokoju na poddaszu, a dzięki suszarce do włosów będącej na wyposażeniu mogłyśmy w końcu wysuszyć swoje buty. Odkryłyśmy też kolejny cud japońskiej cywilizacji: automat z piwem! (o automatach kiedy indziej). 


Nikko jest miejscem pełnym starych świątyń i mauzoleum szogunów rodu Tokugawa. Jest również fantastycznym miejscem wypadowym do parku narodowego o tej samej nazwie, zajmującego południowy kraniec Gór Ou. Miałyśmy przed sobą dwa dni. Pan z recepcji, po sprawdzeniu dla nas lokalnej prognozy pogody, powiedział, że dziś będzie padać, a jutro... jeszcze bardziej. Pierwszego dnia postawiłyśmy więc na naturę, a drugiego na historię. 


I w tym miejscu czas na historię o japońskim zaufaniu i uczciwości. Z miasteczka do szlaków turystycznych trzeba było dojechać autobusem i pokonać 47 zakrętów. Wsiadając w pośpiechu nie zauważyłyśmy informacji, że kierowca nie wydaje reszty. Kiedy na ostatnim przystanku przyszło do zapłaty miałyśmy tylko banknot 10 000 yenowy (ok 73 euro). Do maszynki przy wyjściu trzeba było wrzucić 3 400. Wysiadająca razem z nami angielska rodzina rozmieniła nam na dwa piątaki. Dajemy kierowcy jeden z nich i każemy zachować resztę - w końcu nasza wina. E e, kierowca nie weźmie. Japońsko - angielsko - migowym dogadujemy się, że mamy zapłacić tę kwotę w drodze powrotnej. Żadnych kwitków, potwierdzeń...


Sezon w Nikko zdecydowanie jeszcze się nie zaczął. Część szlaków była zasypana śniegiem, ale dzięki temu mogłyśmy rozkoszować się naturą bez towarzystwa innych turystów.



 










Jednym z najwyższych wodospadów tej okolicy jest Kegon liczący 97 m. Dzięki windzie (na szczęście nie przeszklonej) zjeżdżającej 100 m w dół, można podziwiać go u podnóży.







Dzień chylił się ku końcowi. W drodze powrotnej kierowca nie chciał przyjąć od nas dodatkowych pieniędzy i skierował nas do kas przy stacji autobusowej. Tam z kolei nie potrafili zrozumieć o co nam chodzi i jak możemy chcieć zapłacić za podróż, którą już odbyłyśmy. Japońsko - angielsko - migowy nie pomógł. Ciężko być uczciwym...


Następnego dnia skupiłyśmy się na części historycznej. Tutaj było już bardziej tłoczno. Wisi nad nami pewna klątwa: jeśli jakiś zabytek jest godny zobaczenia musi być w remoncie akurat wtedy kiedy chcemy go zwiedzić. I tak: Wieża Eiffla - rusztowania, Big Ben - rusztowania, katedra w Splicie - rusztowania, Japonia, 17-wieczna Świątynia Tosho-gu - ...





Tę historię wszyscy znają. Na dole opis w oryginalnym języku (jakby ktoś był zainteresowany).



 

Przy każdej świątyni można kupić tabliczkę z symbolem lub karteczkę z modlitwą i powiesić ją przy wejściu. Poniżej zdjęcie z przed Świątyni Śpiącego Kota. O co chodzi? Otóż pewien 17-wieczny artysta Hidari Jingoro kochał koty i wiele lat poświęcił na to, żeby nauczyć się rzeźbić je "jak żywe". Podobno jego twórczość wpłynęła na powstanie nowego stylu portretowania zwierząt w Japonii. 


Nie napisali tego w ulotce czy przewodniku, ale może to on sprawił, że Hello Kitty i porcelanowe koty z machającą łapką zawładnęły tym krajem.


Wróćmy jednak do świątyń

















Biedna Sylwia, z powodu pomyłki organizatora atrakcji, nie została ninją, nad czym po dziś dzień ubolewa.


Nasze schronisko (jak większość naszych noclegów) opuściłyśmy kiedy wszyscy jeszcze spali, żeby zdążyć na pierwszy pociąg, który miał nas zawieźć do Yudanaki i Snow Monkey Park. A co do Nikko... trzeba będzie tu wrócić.

niedziela, 26 kwietnia 2015

Wycinki z podróży cz VII


Niestety nie było nam dane spędzić Świąt Wielkanocnych jak należy. W lany poniedziałek, kiedy tylko wylądowałyśmy na Wyspie Ishigaki (z której dalej płynęłyśmy na Iriomote) zmówiłyśmy jajko sadzone i symbolicznie się nim podzieliłyśmy. Choć bardzo się starałyśmy nie poczułyśmy ducha świąt. Może trzeba było tradycyjnie wyrzeźbić baranka z masła, albo kupić surowe jajko i pomalować...

czwartek, 23 kwietnia 2015

Wycinki z podróży cz. VI

W Japonii na ulicach nie ma koszy na śmieci. Na początku myśleliśmy, że boją się zamachów bombowych, ale po jakimś czasie w jednym ze sklepów znaleźliśmy informację w języku angielskim: "Japońska kultura nakazuje zabieranie wszystkich śmieci ze sobą do domu. Uszanuj to". No to papierek w rękę i w drogę. A tu nagle wyskakują pracownicy sklepów, barów i restauracji i z uśmiechem na twarzy zabierają wszystko, co masz do wyrzucenia. W przewodniku napisano, że Japończycy mają wrodzoną zdolność odczytywania potrzeb innych - potwierdzam. Wyciągając mapę można być pewnym, że za chwilę podejdzie ktoś, kto bez względu na znajomość angielskiego będzie chciał pokazać Ci drogę.
Wracając do śmieci, w Japonii obowiązuje bardzo skomplikowany system ich segregacji. Podobno, kiedy nowa ustawa weszła w życie, każdy obywatel dostał 28-stronicową instrukcję. Sylwia próbowała to ogarnąć, odklejała papierki od butelek, myła plastiki i odrywała watę od patyczków do uszu, ale po jakimś czasie zrezygnowała.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Powroty

Japonia, Japonia i po Japonii... Jesteśmy w domu. Zmęczone, bo zmiana strefy czasowej i 16-godzinny lot (choć dość przyjemny) daje się we znaki. Przyjemnie zjeść ziemniaczki z wieprzowinką i sosem bez żadnych dziwnych słodko - kwaśnych przypraw. Kąpiel, świeża piżamka, słońce na dworze, wiosna. Clane ze swoją jedną główną ulicą, z małymi sklepikami, gdzie najwyższy budynek ma 2 piętra, przy 35 - milionowym Tokio wydaje się oazą spokoju i porządku. Jutro wolne. Lista rzeczy do zrobienia rośnie, a na niej m.in. kontynuacja segregacji zdjęć. Jesteśmy w połowie, a wspomnienia trzeba opisywać na gorąco, póki jeszcze świeże. Już teraz trudno uwierzyć, że jeszcze dziś rano miałyśmy widok z hotelu  na Zatokę Tokijską pełną statków i wieżowców. Cały wyjazd wydaje sie kolorowym snem. To pewnie przez to zmęczenie... dobranoc.
P.S. Dziwne i proste są te europejskie toalety...najgorzej to się przyzwyczaić do luksusów, ale o tym kiedy indziej.

niedziela, 19 kwietnia 2015

To ostatnia niedziela.... jutro się rozstaniemy...

Czas powrotów... za cztery godziny wstajemy, żeby zdążyć na samolot do Paryża. Ci co mają doświadczenie w długich podróżach na pewno znają ten etap, kiedy marzy się o czystych ciuchach, własnym łóżku, dobrym obiedzie czy gorącej kąpieli. My tego nie mamy. To niesprawiedliwe, nie chcemy wracać! Zostajemy...

Żar(t) tropików



Iriomote jest japońskim parkiem narodowym położonym na wyspie o tej samej nazwie. Należy do prefektury Okinawa. Od Tokyo oddalona jest ok ok 2000 km, a od Tajpej na Tajwanie ok 200. Wybrałyśmy ją, bo słynie z dzikiej roślinności i tropikalnego klimatu. Dzika roślinność - owszem, tropikalny klimat... tak, ale pora deszczowa! W tym roku zaczęła się chyba wcześniej... Cały wyjazd pada, dochodzi do tego, że myślimy o Irlandii jako o słonecznej krainie. Nie dajcie się zmylić temu niebieskiemu niebu na zdjęciach. Zniknęło w momencie kiedy dotknęłyśmy suchego lądu.


Sylwia widziała dwie latające ryby. Podobno nie są rzadkością w tym rejonie.



Żeby dostać się na Iriomote wsiadłyśmy wcześnie rano w taksówkę w Wakayamie, która wzięła nas na dworzec kolejowy. Następnie dwoma pociągami udałyśmy się na lotnisko. Później autobus zawiózł nas na właściwy terminal. Wewnątrzkrajowymi liniami lotniczymi odbyłyśmy 2,5 godzinny lot na Wyspę Ischigaki, skąd promem przepłynęłyśmy do Portu Uehara. Tam czekał na nas busik, który podrzucił nas do naszego pensjonatu. Buty przed wejściem ściągnęłyśmy ok 15 i od razu zakochałyśmy się w tym miejscu.



Salon z wielkimi oknami, deski windsurfingowe poopierane o ściany, klimatyczna muzyczka lecąca w tle i biało szary kot z nienaturalnie błękitnymi oczami. Przez dwie noce byłyśmy tam same, później dołączył do nas Anglik James. Gospodarz około sześdziesiątki - emerytowany windsurfer, słabo mówiący po angielsku był dość zamknięty w sobie, ale bardzo pomocny i jak każdy obywatel tego kraju dbał, żebyśmy miały wspaniały czas, załatwiając nam różne atrakcje i przygotowując wymyślne europejskie śniadania.


Do plaży 5 minut spacerkiem...




Oprócz kota, stworzenia takie jak to poniżej były bardzo częstym gościem każdego odwiedzonego przez nas domu na wyspie. Na szczęście nasza sypialnia wydawała się być dość szczelna i udało nam się uchronić przed niepożądanym towarzystwem.


Pierwszego poranka wstałyśmy wcześnie, by o 6 30 spotkać się z Toku. Zabrał nas swoim autem nad ujście rzeki Urauchi. Po szybkim kursie wiosłowania popłynęłyśmy na 1,5 godzinną wyprawę na supie. Fantastyczna sprawa. Zapuściliśmy się w głąb lasu mangrowego (o nim za chwilę). Chociaż było dość płytko, naprawdę bałyśmy się wpaść do wody ze względu na żyjące w korzeniach tych drzew stworzenia. Z dziczy dochodziły dziwne odgłosy... pohukiwania, szelest liści, nagły zryw ptaków z drzew, raz z jednej, raz z drugiej strony... cieszyłyśmy się, że mamy przewodnika.


Drzewo Deigo występuje jedynie na Archipelagu Okinawa. Miałyśmy szczęście być tam akurat w okresie jego kwitnienia.


Po supie popłynęłyśmy barką w głąb wyspy, by zobaczyć wodospady rzeki Urauchi. Podczas godzinnego trekingu, który trzeba było odbyć z ostatniej przystani przemokłyśmy do suchej nitki, ale warto było :)




Następnego dnia wybrałyśmy się na wycieczkę do innego - najwyższego wodospadu na wyspie Pinaisara-no-taki. Żeby się tam dostać trzeba było popłynąć kajakiem.



Poniżej korzenie drzew mangrowych (namorzynowych). Są to jedne z nielicznych roślin lądowych, które tolerują słona wodę. Ich korzenie wyrastające ponad taflę zatoki działają niczym filtry, pobierając z morza substancje odżywcze. Widok jest niesamowity. Czasami przypominają ludzi, czasami pająki - w zależności od światła i cieni.










Iriomote, choć deszczowe, pokazało nam to czego szukałyśmy: piękne plaże i dziką naturę. Jeśli kiedyś wrócimy do Japonii na pewno będziemy chciały odwiedzić również inne wyspy z archipelagu Okinawa.