poniedziałek, 1 lutego 2016

W sto siedemdziesiątym ósmym największym państwie na świecie



Do Andory miałyśmy lecieć już dwa lata temu. Kupiłyśmy bilety lotnicze i zarezerwowałyśmy hotel. Niestety kilka miesięcy przed terminem Sylwię dopadła rwa kulszowa. Jednak coś nas ciągnęło w tamtym kierunku. Nigdy nie byłyśmy w Pirenejach, a rok bez nart jest rokiem straconym, czemu więc nie połączyć tych dwóch rzeczy? Szczęśliwym trafem udało mi się załatwić wolne w czasie kiedy Sylwia właśnie zakończyła swoją czteroletnią pracę w nursing homie, a przed rozpoczęciem nowej - w szpitalu, czekał ją tydzień odpoczynku.
Trzeba przyznać, że zeszłoroczny wyjazd do Zell am See rozpieścił nas bardziej niż myślałyśmy. Łatwo przyzwyczaić się do ciepłych bułeczek, robionych specjalnie dla ciebie omletów z różnymi składnikami oraz do podgrzewanych każdego ranka butów narciarskich. Tym razem tak nie było. 
Najpierw byłam zdegustowana brakiem wi-fi w pokoju, a potem zdegustowałam się swoim zdegustowaniem. Przecież nie po to wyjeżdża się z domu, żeby siedzieć w internecie. Poza tym hotel był przyjemny i znajdował się 150 metrów od gondoli, która codziennie zabierała nas w krainę wiecznie topniejącego śniegu.


Tak jest... temperatura w Arinsal, bo tak nazywała się nasza miejscowość, wahała się od 9 do 11 stopni. Na stokach można było odczuć lekki chłodek. Dopiero ostatniego dnia zobaczyłyśmy jak wygląda andorska chmura. Dzięki temu cały czas miałyśmy wspaniałą widoczność i bez żadnych wątpliwości możemy powiedzieć: Pireneje są przepiękne! 


 Znacie to uczucie, kiedy coś Wam mówi, że ubraliście się niewłaściwie do okoliczności?


Na szczęście wbrew naszym obawom do ostatniego dnia prawie wszystkie stoki były otwarte i choć w niektórych miejscach wychodziły roślinki albo robiła się plucha nie przeszkadzało nam to cieszyć się jazdą. 




 

Arinsal jest ładną miejscowością z kamiennymi domkami i rwącym potoczkiem pędzącym wzdłuż głównej ulicy. Pełno tu knajp i restauracji walczących między sobą o sezonowych klientów.
No i proszę... gdyby nie pogoda byłoby jak w domu :) 




Trzeciego dnia pojechałyśmy do Arcalis - resortu oddalonego 20 km od nas. Okazało się, że zaledwie wczoraj odbywały się tam mistrzostwa we free ride, czyli najlepsi narciarze świata zjeżdżali z wysokich szczytów, skacząc czasem 10 - 15m w dół. Według Polaka, którego spotkaliśmy na wyciągu wszystko było ładnie widoczne ze zwykłych stoków :(. No życie... może kiedy indziej.
W Arcalis jeździło nam się super do momentu kiedy skręciłam sobie kolano. Wszystko mogłoby się skończyć dużo gorzej, gdyby nie jadąca za mną Sylwia, która wypięła mi but z narty. Na dole mała grafika jak to wyglądało.


Bolało, ale nie jakoś bardzo. Okazało się ,że od zjeżdżania gorsze jest chodzenie. Stwierdziłam, że to nie żarty i następnego dnia poszłam do lekarza. Po badaniu i przyklejeniu taśm stwierdził, że więzadła są całe, kość nie jest złamana i że jeśli ból mi nie przeszkadza mogę jeździć. Kazał mi kupić ortezę po powrodzie do Irlandii i dał mi rachunek na 300 jurków. Nagle wszystko zabolało bardziej. Uruchomiłyśmy ubezpieczenie, obecnie czekam na zwrot.



Na ból znalazła się metoda. Blokada została bardziej w głowie niż w kolanie, więc przez kolejne dni trzymałam się łagodniejszych stoków. 








Nadal troszkę kuśtykam i unikam schodów, ale z dnia na dzień jest coraz lepiej. Sylwia do tej pory śni, że zjeżdża na nartach.  Choć Austria przewyższa Andorę jeśli chodzi o warunki jazdy (i śniadania:)), to mniejsza liczba ludzi na stokach i fantastyczne widoki sprawiły, że jeszcze na pewno wrócimy w te rejony.

Filmik wkrótce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz