środa, 18 października 2017

Kanada 2017. Vancouver.

Następnego dnia udało nam się wsiąść do samolotu. Myślałyśmy, że teraz to już pójdzie gładko. Niestety wylot z Dublina się opóźnił i nie udało nam się tego nadrobić. W Toronto na transfer miałyśmy 40 minut zamiast 2 godzin. Bagaż musiałyśmy odebrać i nadać. Biegłyśmy, a tu nagle przed nami olbrzymia, zawijasta kolejka do punktów kontroli, gdzie pokazuję się deklarację bagażową. Wszyscy się spieszą. Trzeba odczekać... Olbrzymia częstotliwość spoglądania na zegarek. Do bramki doleciałyśmy 2 minuty po jej planowym zamknięciu. Udało się. Chciało nam się pić i jeść. Nie miałyśmy kiedy się zaopatrzyć. 5 godzin lotu. Pewnie coś podadzą. Niestety wewnątrzkrajowe loty działają inaczej niż nadatlantyckie. Nieważne, zjemy na miejscu, lecimy do Vancouver!
Było ciemno, taksówka wzięła nas do hotelu Patricia. Jechaliśmy wśród oświetlonych wieżowców, po równej siatce ulic. Wielkie miasto. Szkoda, że uciekł nam jeden dzień na jego zwiedzenie. Może jakoś uda się nadrobić w drodze powrotnej? 


Hotel miał swój styl. W 30 letnim telewizorze leciał hokej. Nic bardziej pasującego do moich wyobrażeń o Kanadzie. Najlepsze jednak czekało nas na dole. Już przy rejestracji usłyszałyśmy muzykę na żywo. Po zostawieniu  bagaży zeszłyśmy na piwo. 


Zmęczone, ale szczęśliwe słuchając blues'a na żywo poczułyśmy to: jesteśmy w Kanadzie! Zaczynamy przygodę!

Pierwsze spojrzenie na miasto za dnia. 


Nie miałyśmy za dużo czasu. Trzeba iść odebrać auto, wrócić po bagaż i zdążyć na prom na Vancouver Island. Wypożyczalnia znajdowała się na tej samej przecznicy co nasz hotel, tyle, że ok 1,5 km bliżej centru. I właśnie podczas tego spaceru zrozumiałyśmy dlaczego nas nocleg był tak tani. Pod budynkami, wzdłuż chodnika krzątali się bezdomni i narkomani. Ludzie w różnym wieku i o różnym stopniu wyniszczenia. Pakowali rzeczy do ukradzionych wózków sklepowych, otulali się podziurawionymi śpiworami, palili papierosy, rozmawiali między sobą. Jakaś kobieta próbowała przyciągnąć uwagę przechodniów swoim częściowo odsłoniętym, wychudzonym ciałem. Szłyśmy usiłując nie gapić się na te sceny. Im więcej wieżowców pojawiało dookoła tym bardziej brudne ubrania zastępowały czarne garnitury i ułożone na żel włosy. I tak w ciągu piętnastu minut marszu poznałyśmy dwa światy Vancouver.





Problemy zaczęły się już w wypożyczalni, gdzie okazało się, że nie mają zamówionego przez nas samochodu. Podobno to wina Expedi-firmy pośredniczącej. Musiałyśmy dopłacić za inne auto, co w tamtym momencie zdecydowanie popsuło na humor.  Później okazało się, że nic lepszego nie mogło na się przytrafić. Ford Escape był fantastyczny pod każdym względem. Toyotą Yaris nie byłybyśmy pokonać górskich tras i autostrad pozbawionych asfaltu. Nie sądzę też, żebyśmy zmieściły do bagażnika drewno na opał, sprzęt i pożywienie. Niestety formalności zajęły sporo czasu i nie zdążyłyśmy na prom. Kolejny za 2 godziny. Dodatkowe czekanie spowodowane jakimś wypadkiem medycznym na rampie, ale ostatecznie znalazłyśmy się na pokładzie. Teraz już nam się nigdzie nie spieszy. Tylko my, 20 dni wolnego, pełny bak paliwa i dzikie przestrzenie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz