piątek, 29 maja 2015

Kanazawa



Do Kanazawy dojechałyśmy późnym popołudniem. Bardzo przyjemny hotel znajdował się ok 100 m od dworca. Priorytetem na ten wieczór było wypranie naszych śmierdzących ubrań. Wycieczkę do publicznej pralni opisałyśmy już w jednym z wycinków. Przypomnę tylko, że dała ona nam wiele radości, a świeże rzeczy wprawiły nas w większą ekscytację niż niejeden zabytek. Postawiłyśmy na luźny wypoczynek. Korzystając z automatu z piwem przed naszym pokojem, spędziłyśmy kilka godzin przed zaśnięciem w łóżkach przy laptopach i na skypie. Kolejny dzień przywitał nas oczywiście deszczem, ale nie to było najgorsze. Sylwia musiała stawić czoła efektowi ubocznemu bliskości wyżej wspomnianego automatu. Z Irlandii wzięłyśmy sporo lekarstw i sprzętu pierwszej pomocy, jednak przez pierwsze dni ze względu na stany przed przeziębieniowe zużyłyśmy cały paracetamol. Udałam się więc na jego poszukiwania w pobliskich sklepach. Pokazując na głowę i udając straszliwy ból próbowałam pytać sprzedawców gdzie mogę dostać to zbawienne lekarstwo. Po godzinie zrezygnowałam. Sylwia jakoś się ogarnęła i ruszyłyśmy na zwiedzanie dzielnicy samurajów. Nie urzekła nas specjalnie. Spod daszku parasola niewiele widziałyśmy, ale z pewnością nie było tam ani jednego, nawet ostatniego samuraja. Dalej poszłyśmy do Kenroku-en - jednego z trzech najpiękniejszych ogrodów Japonii. Nie byłyśmy w pozostałych dwóch, ale ten z pewnością był najwspanialszy ze wszystkich, które widziałyśmy. Został on założony przy zamku w XVII wieku przez Tsunanoriego Maedę, rządzącego ówczesną domeną Kaga. Po pożarze w 1759 roku odbudował go potomek założyciela. Tworzenie idealnego ogrodu zajmuje ok 200 lat... najwyższy czas wziąć się do pracy.
  












Zamek w Kanazawie nie różnił się specjalnie od innych, za to otaczające go aleje kwitnących wiśni  z opadającymi niczym śnieg płatkami, zapierały dech w piersiach.




Wracając do hotelu mijałyśmy po drodze małą świątynię. Udało mi się namówić Sylwię (która zaczynała mieć pierwsze objawy świątyniowstrętu), żeby tam zajrzeć. Kiedy wdrapałyśmy się po schodach naszą uwagę przykuły opuszczające mały, przykapliczny parczek dwie kobiety w kimonach. Dozorca / kościelny (?), gdy tylko nas zauważył krzyknął do oddalających się pań: Gajdzin! Gajdzin! (w sensie, że osoby innej rasy niż żółta). Kobiety przystanęły i wróciły pod kwitnące drzewo wiśni, a dozorca z dumną miną wskazał na nie i wydał nam polecenie "fottomodello!" (brzmiało po włosku). Nie śmiałyśmy się sprzeciwiać.




Ostatnią atrakcją, przed wyjazdem do Kioto był market rybny. Choć jeden już zaliczyłyśmy w Tokio, produkty, którymi odżywiają się Japończycy nie przestawały nas dziwić, więc bez zastanowienia skierowałyśmy tam swoje kroki. Sylwii żołądek nadal był dość niestabilny, ja za to chętnie spróbowałam grillowanej rybki na patyku. Na inne rzeczy zabrakło mi odwagi.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz