sobota, 16 maja 2015

Yudanaka i Snow Monkey Park

Droga do Yudanaki przebiegała u podnóży Alp Japońskich. Osobowe pociągi, leniwie przejeżdżające przez budzące się do wiosennego życia doliny i zatrzymujące się na każdej, nawet tej na środku pola stacji, zawiozły nas do miejsca naszego następnego noclegu i punktu wypadowego do Snow Monkey Park.

 

Choć miasteczko jest niewielkie, tuż przed stacją podbiegli do nas przewodnicy, wręczając nam angielskojęzyczne mapki, pokazując jak dostać się do naszego hotelu, a potem do osławionych małp. Po przejściu 300 metrów ściągałyśmy już buty przed recepcją. I znowu miłe zaskoczenie. Właściciel hotelu dowiedziawszy się co chcemy robić, ochoczo zawiózł nas pod samą ścieżkę prowadzącą do rezerwatu.
No i kolejna gafa. Mały wanik nie wyglądał ani na nowy ani na nowoczesny. Po wejściu do środka Sylwia wzięła spory zamach i zabrała się za zamykanie drzwi. Kierowca zaczął krzyczeć jakby mu zęby wyrywano, my nie wiedziałyśmy o co chodzi, a drzwi okazały się po prostu automatyczne. Człowiek uczy się na błędach. My (jak później opowiem) nie.


Snow Monkey Park... co tu dużo mówić. Spędziłyśmy tam ponad dwie godziny obserwując zachowania tych niesamowicie podobnych do ludzi stworzeń i robiąc co najmniej 200 zdjęć każda. Gdyby nie przenikliwe zimno pewnie spędziłybyśmy tam cały dzień. 

























Małpy są tak przyzwyczajone do obecności ludzi, że  poza sporadycznym zainteresowaniem aparatami fotograficznymi i torebkami zdają się ich w ogóle nie zauważać. Trzeba bardzo uważać, żeby nie zdeptać plączących się pod nogami, rozrabiających maluchów lub nie usiąść na wylegującym się na kamieniu i wtapiającym w otoczenie seniorze stada.


Czy część zadnia przypominająca oczy i nos ma zmylić wroga?




Zbiorowe szukanie pożywienia. Małpy teoretycznie żyją sobie dziko: nocują w lasach, kąpią się w gorących źródłach. W praktyce jednak pracownicy parku raz na jakiś czas rzucają im ziarna, żeby zwabić je przed żądne atrakcji oczy turystów.




Salon SPA- i to za darmo.





Znajdź różnice


Sama Yudanaka okazała się również malowniczym miasteczkiem



Świątynie, cmentarze i bramy torii przestały wywoływać u nas tak wielką falę ekscytacji jak na początku. Być może dlatego, to co urzekło nas w tym miasteczku nie było związane z aspektem religijnym lecz nadal duchowym i przede wszystkim cielesnym. Łaźnie :)


Przy takich właśnie uliczkach co 100 - 200 metrów wciśnięte pomiędzy budynki mieszkalne stoją małe drewniane domeczki bez okien i z dwoma parami drzwi. Umieszczone są na nich tabliczki sugerujące, która płeć może je otworzyć. Na początku myślałyśmy, że to toalety. Zastanawiające jedynie było, że przy każdym wejściu leżała pieczątka z jakiś symbolem  - z kategorii tych dla turystów w miejscach zabytkowych. Oczywiście ochoczo chwyciłam kartkę papieru i za każdym razem kiedy taki domek mijałyśmy przybijałam kolejny stempel. Miałam już około sześciu kiedy z jednego z domków usłyszałyśmy głosy, śmiechy i wyraźne dźwięki kąpieli... aahaaa, więc to są łaźnie. 


Zaraz nasunęła nam się myśl, że trzeba zasmakować tej japońskiej, odświeżającej tradycji. Kilka minut potem okazało się, że  taka własnie łaźnia znajduje się w naszym hotelu. Całe miejsce było niesamowite. Jak widać na załączonym obrazku typowo japoński wystrój i widok z okna na góry, do tego w zestawie przypominające kimono szlafroczki i zielona herbata. To wszystko sprawiło jakby nagle włosy nam poczerniały, a oczy zrobiły się bardziej skośne.


Wróćmy jednak do łaźni. Sylwia dokładnie przeszukała internet jak powinnyśmy przygotować się do tego zabiegu i co robić kiedy już tam dotrzemy.  Pierwszym problemem okazał się mój tatuaż. Japończykom kojarzą się one z Yakuzą. Zdarzały się przypadki, że osoby nawet z niewielkim emblematem zostawały natychmiast wyproszone. Rozważałam zakrycie go plastrem wodoodpornym, ale wyglądałam jak bym miała ranę postrzałową w brzuchu, więc pomysł szybko upadł. Nie ma rady - będzie co będzie. Łaźnie bywają koedukacyjne. Należy wziąć ze sobą ręcznik, małą szmatkę do mycia, mydło, szampon i ubrać w wyżej wspomniany szlafroczek. Wchodzi się do przebieralni, zabiera jeden z koszy, wkłada się tam wszystkie swoje ubrania i golutko przechodzi do następnego pomieszczenia. Tam czekają na Ciebie niskie prysznice i plastikowe stołki. Siadasz i dokładnie się myjesz spłukując wszystko za pomocą wiaderka z wodą. Czynność najlepiej powtórzyć dwukrotnie, gdyż Japończycy nie tolerują brudasów. Następnie kładziesz sobie myjkę na głowie i wchodzisz do małego baseniku, gdzie moczą się  już inni. Tyle teorii.





Praktyka była znacznie bardziej skomplikowana. Kierowane informacjami na ścianach poszłyśmy do łaźni. W przebieralni stały pełne kosze, a zza ściany dochodziły męskie głosy. Koedukacyjna czy nie....? Hmm.. Idź zajrzyj! Nie ty idź! Ostatecznie cofnęłyśmy się do recepcji - i całe szczęście. Zaprowadzono nas do damskich pomieszczeń. Byłyśmy same. Super! Zrobiłyśmy wszystko wg instrukcji i przyszedł czas na wejście do gorących źródeł. No własnie... gorących. Zanurzyłam duży palec u nogi i wyciągnęłam go w błyskawicznym tempie. Parzy! Próbowałam zagryźć zęby i włożyć całą stopę, albo chociaż się ochlapać i przyzwyczaić do temperatury. Nie dałam rady. co innego Sylwia: Co ja się nie wykąpię?!Weszła cała i po kilku sekundach wyskoczyła czerwona jak rak. Bardzo dokładnie umyte, ale nie wymoczone wróciłyśmy do pokoju. Trudno... widać Japończycy przewyższają nas nie tylko siłą ducha, ale i ciała.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz