Zacznijmy od początku. Pomysł narodził się już jakiś czas temu. Tata początkowo planował Półwysep Iberyjski, ale ostatecznie padło na Austrię i Szwajcarię. Długo nie wiedzieliśmy czy to się w ogóle w tym roku da zrobić. Sylwia kilka miesięcy temu zaczęła nową pracę i nie było wiadomo czy i kiedy może wziąć urlop. U mnie też sytuacja była dość niepewna. Ostatecznie w maju podjęliśmy decyzję: jedziemy!
Mój wujek Krzysiu ma mieszkanie w Zurichu, więc w Szwajcarii mieliśmy zagwarantowaną dobrą bazę wypadową. Rodzice mieli dojechać na miejsce samochodem, a my przylecieć z Dublina. Tata skupił się na ogólnej koncepcji wyjazdu, czyli co i w jakiej kolejności chcemy zobaczyć. Do końca nie wiadomo jak to wyszło, ale z wypadu Austria/Szwajcaria zrobiło się AlpineTour czyli wycieczka dookoła Alp.
Plan zakładał przejazd przez 7 krajów i zobaczenie ich najpiękniejszych szczytów. Nie miałam zbyt dużo czasu, żeby przejrzeć wszystkie atrakcje, które moglibyśmy po drodze zaliczyć. Skupiłam się jednak na jednej miejscowości i znalazłam w niej coś co wykraczało poza moje wszelkie oczekiwania. Chciałam trzymać wszystko w tajemnicy przed resztą ekipy, ale po przemyśleniu uznałam, że lepiej uprzedzić ich wcześniej, żeby mogli się na to psychicznie przygotować...
No i się zaczęło. Rodzice przyjechali do Zurichu dzień wcześniej i 10 września odebrali nas z lotniska.
Pojechaliśmy do mieszkania Krzysia. Szybka jajeczniczka zrobiona przez mamę z dodatkiem jej pysznego mięsa przygotowanego wcześniej specjalnie dla nas na wyjazd (palce lizać), a potem zwiedzanie miasta. W Zurichu mieszkają moje dwie kuzynki: Magda (Lena) i Sabrina. Sabrina jest akurat na wakacjach, na szczęście Lena miała czas, żeby się z nami spotkać. Pokazała nam jedno z największych miast Szwajcarii w innej niż w przewodnikach odsłonie.
Spacer nad Jeziorem Zurichskim z przerwą na szwajcarskie lody.
Tramwajem wodnym popłynęliśmy wzdłuż starówki.
Następnie Lena wzięła nas do jednego z najwyższych punktów Zurichu - ekskluzywnego baru znajdującego się na ostatnim piętrze jedynego w okolicy wieżowca. Nie chodziło nam o bar tylko o widok. W krótkich spodenkach i obwieszeni sprzętem do fotografowania wyglądaliśmy mało elegancko. Ku naszemu zdziwieniu ochroniarz wpuścił nas do windy. Po kilku sekundach intensywnego przełykania śliny i 126 m w pionie znaleźliśmy się na górze. Lena powiedziała barmanowi, że kogoś szukamy, a my grzecznie obejrzeliśmy każde krzesełko blisko okna i skierowaliśmy się w stronę wyjścia. Widok był piękny.
Na koniec poszliśmy na Street Food Festival, gdzie zjedliśmy przepyszcznego Raclette'a (specjalny, roztopiony, żółty ser, którym polewa się młode ziemniaki w mundurkach) i popiliśmy go szwajcarskim winem ze spritem..
Dziękujemy Lena, wspaniale było się zobaczyć :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz