niedziela, 19 kwietnia 2015

Żar(t) tropików



Iriomote jest japońskim parkiem narodowym położonym na wyspie o tej samej nazwie. Należy do prefektury Okinawa. Od Tokyo oddalona jest ok ok 2000 km, a od Tajpej na Tajwanie ok 200. Wybrałyśmy ją, bo słynie z dzikiej roślinności i tropikalnego klimatu. Dzika roślinność - owszem, tropikalny klimat... tak, ale pora deszczowa! W tym roku zaczęła się chyba wcześniej... Cały wyjazd pada, dochodzi do tego, że myślimy o Irlandii jako o słonecznej krainie. Nie dajcie się zmylić temu niebieskiemu niebu na zdjęciach. Zniknęło w momencie kiedy dotknęłyśmy suchego lądu.


Sylwia widziała dwie latające ryby. Podobno nie są rzadkością w tym rejonie.



Żeby dostać się na Iriomote wsiadłyśmy wcześnie rano w taksówkę w Wakayamie, która wzięła nas na dworzec kolejowy. Następnie dwoma pociągami udałyśmy się na lotnisko. Później autobus zawiózł nas na właściwy terminal. Wewnątrzkrajowymi liniami lotniczymi odbyłyśmy 2,5 godzinny lot na Wyspę Ischigaki, skąd promem przepłynęłyśmy do Portu Uehara. Tam czekał na nas busik, który podrzucił nas do naszego pensjonatu. Buty przed wejściem ściągnęłyśmy ok 15 i od razu zakochałyśmy się w tym miejscu.



Salon z wielkimi oknami, deski windsurfingowe poopierane o ściany, klimatyczna muzyczka lecąca w tle i biało szary kot z nienaturalnie błękitnymi oczami. Przez dwie noce byłyśmy tam same, później dołączył do nas Anglik James. Gospodarz około sześdziesiątki - emerytowany windsurfer, słabo mówiący po angielsku był dość zamknięty w sobie, ale bardzo pomocny i jak każdy obywatel tego kraju dbał, żebyśmy miały wspaniały czas, załatwiając nam różne atrakcje i przygotowując wymyślne europejskie śniadania.


Do plaży 5 minut spacerkiem...




Oprócz kota, stworzenia takie jak to poniżej były bardzo częstym gościem każdego odwiedzonego przez nas domu na wyspie. Na szczęście nasza sypialnia wydawała się być dość szczelna i udało nam się uchronić przed niepożądanym towarzystwem.


Pierwszego poranka wstałyśmy wcześnie, by o 6 30 spotkać się z Toku. Zabrał nas swoim autem nad ujście rzeki Urauchi. Po szybkim kursie wiosłowania popłynęłyśmy na 1,5 godzinną wyprawę na supie. Fantastyczna sprawa. Zapuściliśmy się w głąb lasu mangrowego (o nim za chwilę). Chociaż było dość płytko, naprawdę bałyśmy się wpaść do wody ze względu na żyjące w korzeniach tych drzew stworzenia. Z dziczy dochodziły dziwne odgłosy... pohukiwania, szelest liści, nagły zryw ptaków z drzew, raz z jednej, raz z drugiej strony... cieszyłyśmy się, że mamy przewodnika.


Drzewo Deigo występuje jedynie na Archipelagu Okinawa. Miałyśmy szczęście być tam akurat w okresie jego kwitnienia.


Po supie popłynęłyśmy barką w głąb wyspy, by zobaczyć wodospady rzeki Urauchi. Podczas godzinnego trekingu, który trzeba było odbyć z ostatniej przystani przemokłyśmy do suchej nitki, ale warto było :)




Następnego dnia wybrałyśmy się na wycieczkę do innego - najwyższego wodospadu na wyspie Pinaisara-no-taki. Żeby się tam dostać trzeba było popłynąć kajakiem.



Poniżej korzenie drzew mangrowych (namorzynowych). Są to jedne z nielicznych roślin lądowych, które tolerują słona wodę. Ich korzenie wyrastające ponad taflę zatoki działają niczym filtry, pobierając z morza substancje odżywcze. Widok jest niesamowity. Czasami przypominają ludzi, czasami pająki - w zależności od światła i cieni.










Iriomote, choć deszczowe, pokazało nam to czego szukałyśmy: piękne plaże i dziką naturę. Jeśli kiedyś wrócimy do Japonii na pewno będziemy chciały odwiedzić również inne wyspy z archipelagu Okinawa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz